22/02/2022

III

„acta non verba”

Edward Eddie Naas, lat czternaście, urodzony w Kajaani na Finlandii, Hufflepuff, członek Hogwarckiej Drużyny Szachów Czarodziejów i Hogwarckiej Drużyny Gargulków, były członek Klubu Ślimaka, mugolak, notorycznie widywany na szkolnych błoniach.
Przy tym były uczeń Instytutu Magii Durmstrang.
Tylko tyle udało się wyciągnąć Williamowi do końca lekcji.
Może jeszcze to, że był to dzieciak, który najbardziej na świecie cenił sobie błogosławiony spokój.
Jak to wyglądało? Fatalnie. Ktoś, kto hobbystycznie gra w gargulki, nie może być mistrzem czarnej magii – po prostu nie może, to na pewno zostało zapisane w jakimś starożytnym kodeksie czarnej magii. Grasz w gargulki – nie rzucasz Avady Kedavry na przechodniów. Zresztą taki niepozorny blondynek z błękitnymi oczami (ale bez błękitnej krwi) i piegami też nie mógłby mieć w sobie żądzy mordu.
To się po prostu ze sobą nie łączy.
I dlatego gdy tak wpatrywał się w niego podczas kolacji, zrozumiał, że to nie miało sensu. Ten gość zdecydowanie bardziej przypominał aniołka niż dementora. Chociaż tak naprawdę nawet to określenie nie jest wystarczające – on w ogóle nie przypominał dementora, a całkowicie przypominał aniołka. William, mimo że siedział dwa stoły dalej, doskonale słyszał wszystkie te rozmowy.
Eddie, podałbyś mi sok dyniowy? Oczywiście, to będzie dla mnie czysta przyjemność, życzyłabyś sobie czegoś jeszcze, Evangeline (Evangeline brzmiało wytwornie)? Gdybyś był jeszcze tak uprzejmy i podał mi te paszteciki na srebrnej tacy, oj, nie, nie te, te po prawej, tak, te, dziękuję bardzo, mój drogi. Cała przyjemność po mojej stronie, Evangeline. A TERAZ ZABIJĘ CIĘ AVADĄ KEDAVRĄ, KTÓRĄ NAUCZYŁEM SIĘ RZUCAĆ W DURMSTR…
– Will, ty normalny jesteś?!
William zamrugał. 
– Tak, w każdym calu – odpowiedział mechanicznie, nim jeszcze zorientował się, komu właściwie odpowiada.
Parę osób parsknęło i z kierunku, w który kierowali spojrzenia, William wydedukował, że problem stanowiła Muriel. Albo nie? Na pierwszy rzut oka wszystko było z nią w porządku – żadnych plam, żadnego noża w głowie ani widelca w dłoni, nic, ot, normalna Muriel. Normalna, zdenerwowana Muriel.
– Ściskasz ten nóż, jakbyś chciał kogoś zabić – wyjaśniła Muriel, przyglądając mu się badawczo – i mamroczesz pod nosem jakieś dziwaczne rzeczy. Ogarnij się, chłopie. Zachowujesz się jak dziwoląg.
Zachowuje się jak dziwoląg?!
Podwinął rękawy i już otwierał usta, ale jego uwagę znów przykuł ten podrabiany Puchon. Nachylił się do Muriel i tak, żeby nikt wokół tego nie usłyszał, wyszeptał:
– Ale widzisz go? Widzisz, jaki on jest grzeczny?
– Ach, więc to tak? – Muriel uniosła brew. – Specjalnie tu usiadłeś, żeby mieć na niego doskonały widok, prawda? Nieważne, że siedzimy z pierwszakami?
– Nie rozumiesz mnie. Spójrz na niego i…
Spójrz na niego. On coś wie. Jednak jesteś głupi, William.
– Wiesz co?
– Masz do powiedzenia coś jeszcze?
William westchnął, pokręcił głową i upił łyk soku dyniowego. Eddie Naas. Jego druga Nemezis, zaraz za Dantem Vaughnem. Siedzi tam, uśmiecha się jak cesarz rzymski i…
– Stresujesz go, wiesz o tym? – odezwała się Muriel.
– I dobrze.
– Właśnie wychodzi.
– Jeszcze lepiej!
Powiedział to nieco głośniej, niż zamierzał. W zasadzie to zdecydowanie głośniej – tak że stół wokół nagle ucichł.
– Już, wracać do swoich spraw – warknął William.
– Przestań machać tą nogą, trzęsiesz całą ławką – mruknęła Muriel. – Widzę, że coś cię gryzie. O co chodzi?
Zacisnął usta, złożył palce w piramidkę i nieco się przygarbił. To nie chciało przejść mu przez gardło. Rano ten plan wydawał się genialny – teraz, wraz z otrzymaniem kolejnych informacji, stał się po prostu bezsensowny i głupi, po prostu głupi, budowany na fałszywej nadziei.
– On nic nie wie – orzekł wreszcie i wziął głęboki wdech. – On na sto procent nic nie wie. Cholera, myliłem się.
Muriel westchnęła.
– Ani mi się waż powiedzieć a nie mówiłam. Nie przyznam ci racji, choćby od tego miało zależeć, czy Naas coś ci powie.
Zawsze bawił go ten moment, w którym Muriel zdawała sobie sprawę z tego, co było ukryte między jego słowami. Kiedy miała te swoje dwie sekundy triumfu, uśmiech rozświetlał jej ten krzywy, arogancki uśmieszek – tylko po to, by zgasnąć. I to przerażenie w oczach. Uwielbiał to przerażenie w oczach.
– To ja mam z nim porozmawiać, prawda – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
Pokiwał głową.
– Wychodzimy.
– Czekaj, co?
Ale Muriel mu nie odpowiedziała, złapała go tylko za rękaw szaty i stanowczo wyprowadziła z Wielkiej Sali. Gdy tylko znaleźli się w Sali Wejściowej i Muriel upewniła się, że nie krąży tu nikt niechciany, mocno pchnęła Williama na ścianę za schodami.
– Oszalałeś? Co ja mu właściwie powiem?! – syknęła mu prosto w twarz. – Hej, Eddie, słyszałam, że jesteś z Durmstrangu, wiesz może coś o książce o najczarniejszej magii, jaką mógłby wymyślić czarodziej? Czemu pytam? A, z ciekawości?! Nie, nie odzywaj się. Może raz dla odmiany to ty byś coś zrobił, jeśli tak ci na tym zależy?
– Muriel.
– Zamknij się, William. Mam cię dość.
– Weź rękę. Nie mogę oddychać.
– Wybacz.
William otrzepał szatę. Teraz wystarczyło poczekać, aż Muriel przestanie wściekle dyszeć, co nastąpi za jakieś dziesięć do trzynastu sekund, później przestąpi z nogi na nogę, odejdzie parę kroków, wróci i…
– Kompletnie ci odbiło przez tę nawiedzoną książkę.
– Tobie też odbija. – William wzruszył ramionami. – I wcale nie jest nawiedzona. Gdyby tak było, Krwawy Baron by coś o tym wiedział.
– Pytałeś Barona?
– Pytałem Barona.
Podczas chwili ciszy, jaka nastąpiła po tych dwóch słowach, wydawało się, że ucichł nawet gwar Wielkiej Sali. Spoglądali na siebie, Muriel trochę spod byka, William najspokojniej, jak potrafił, i chyba oboje rozważali całą sytuację. Nawet nie chyba – Muriel na pewno po raz setny analizowała wszystko, czego się dowiedziała, i prawdopodobnie próbowała wymyślić osiem ruchów do przodu, rozpatrywała właśnie wszystkie możliwości i jak bardzo nie da się tu zrobić matu.
A o czym myślał William? Przede wszystkim czekał na to, aż Muriel się zgodzi.
Na szczęście nie musiał długo czekać. Widział to już w jej oczach.
Wreszcie odezwała się, starannie ważąc każde słowo:
– Zakładając, że porozmawiałabym z nim, co miałabym mu powiedzieć?
– Zagadać w najprostszy możliwy sposób. Rozwiązana sznurówka, coś zgubił po drodze, może niech uważa na schody, bo dzisiaj są wyjątkowo krnąbrne, książka, którą czyta. Dowiedzieć się, czy idzie do Hogsmeade. Zaprosić go do Hogsmeade.
– Czyli byłby to długofalowy plan. Nie wygada się od razu.
– Od razu nie, ale myślę, że łatwo go złamać, zwłaszcza jeśli zrobi to wyjątkowo czarująca dziewczyna z darem przekonywania.
Muriel uniosła brew.
– Mówisz tak tylko po to, żebym się zgodziła.
– Skąd ten pomysł? Mówię to, bo tak jest. W przeciwnym razie nie wybrałbym cię do tego zadania.
Ach, Muriel, Muriel. Szkoda, że była taka łatwowierna. 
– Kiedy?
– Jak najszybciej. – William wzruszył ramionami. – Dzisiaj, jutro. Najbliższe wyjście do Hogsmeade jest… za dwa tygodnie i dwa dni, licząc jeszcze od dzisiaj.
– Czyli do tego czasu trzeba go namówić.
– To chyba jasne – stwierdził, unosząc brew. – W czwartki chodzi do biblioteki w przerwie na lunch, spróbowałbym wtedy. To znaczy jutro. Poczujesz się swobodniej niż na błoniach, no i możesz mu pomóc w nauce czy coś takiego.
– Skąd wiesz, że w czwartki chodzi do biblioteki?
William uśmiechnął się.
– Cały dzień zbierałem informacje, prawda? Zresztą rozmawiałem dzisiaj z Baronem. Jaki jest problem w dowiedzeniu się, kiedy czternastoletni Puchon chodzi do biblioteki?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz