25/02/2022

IV

„aquila non capit muscas”

Edward Eddie Naas, lat czternaście, urodzony w Kajaani na Finlandii, Hufflepuff, członek Hogwarckiej Drużyny Szachów Czarodziejów i Hogwarckiej Drużyny Gargulków, były członek Klubu Ślimaka, mugolak, notorycznie widywany na szkolnych błoniach.
Przy tym były najlepszy przyjaciel Dantego Vaughna.
Jednakże zważywszy na nadzwyczajne okoliczności, trudno byłoby go szczerze uznać za przyjaciela – bardziej odpowiednim określeniem byłby sojusznik albo sprzymierzeniec. Poplecznik. Adherent. Niezbyt skuteczny, to trzeba było obowiązkowo mu przyznać, jednak wciąż sojusznik. Zawsze stał za nim murem, zawsze dzielił się wszystkimi potwierdzonymi informacjami, a ostatecznie był także niesamowicie dobry w historii magii.
Opowiadał takie rzeczy, których nie można było odnaleźć w większości źródeł historycznych – jednak odnalezienie ich było możliwe, głównie w tomach obcojęzycznych, zwłaszcza łacińskich. Edward Naas potrafił także scharakteryzować dowolne zwierzę, choćby najbardziej fantastyczne, i podać jego łacińską nazwę. Podobnie z roślinami, chociaż je poznawał, dopiero odkąd rozpoczął naukę w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart.
O stopniu zażyłości relacji Dantego i Edwarda wiedziała tylko jedna osoba – Dante osobiście o to zadbał. 
Dlatego bardzo nie podobało mu się to, co usłyszał od Williama Kingsleigha i Muriel Bourdillon, gdy krył się za najbliższym ich filarem, z plecami płasko przyciśniętymi do chłodnej, kamiennej ściany.
Edward o niczym nie wiedział.
Mało powiedziane – Edward nigdy by się o niczym nie dowiedział. Taka wiedza przysporzyłaby mu tylko samych problemów, które z łatwością dało się uniknąć.
– To chyba jasne. W czwartki chodzi do biblioteki w przerwie na lunch, spróbowałbym wtedy. To znaczy jutro. Poczujesz się swobodniej niż na błoniach, no i możesz mu pomóc w nauce czy coś takiego.
– Skąd wiesz, że w czwartki chodzi do biblioteki?
– Cały dzień zbierałem informacje, prawda?
Dante zacisnął szczękę.
To była prawda.
Nie słyszał rozmowy od początku – od stołu Ravenclawu musiał odejść po dłuższej chwili, żeby zanadto nie wzbudzać podejrzeń ewentualnych uważnych oczu – i nie słyszał, żeby imię Edwarda padło w niej choćby raz, ale ostatnia wypowiedź Williama Kingsleigha rozwiała wszelkie wątpliwości.
Zresztą trudno było nie spostrzec, że William ciągle obserwował Edwarda.
Dante usłyszał cichy śmiech, potem równe kroki. Poczekał, aż ucichną, i odchylił głowę do tyłu. Spoglądając na kamienne łuki na suficie, głęboko odetchnął. Był przygotowany na taką ewentualność – ba, był wręcz pewny, że ktoś połączy kiedyś Vox mortuorum z Edwardem. Ale dobrze się składało, że William wykazał się tak konwencjonalnym myśleniem.
Postąpił dokładnie tak, jak miał postąpić.
Jaka szkoda, że uważał się za takiego bystrego i wszystkowiedzącego.
Chociaż jakby na to nie spojrzeć, i tak posunął się o krok dalej, niż zakładał Dante. Owszem, przeszukanie pokoju było prostackie i Dante czuł się wręcz obrażony, skoro William zakładał, że jest na tyle bezmyślny, żeby trzymać coś tak cennego w miejscu tak łatwo dostępnym. Także samo to, że kompletnie nie zadbał o pozory i dał się złapać.
William Kingsleigh, prefekt Slytherinu, a także ścigający w drużynie (i kapitan zarazem), powszechnie noszący tytuł najbardziej przebiegłego Ślizgona. Jeśli to w ten sposób okazywał tę przebiegłość, był także po prostu głupi.
Ale nie był.
Wystarczyło na niego spojrzeć, gdy wtedy wychodził z pokoju. Albo parę minut temu, gdy ciągnięty przez Muriel Bourdillon, opuszczał Wielką Salę. Było w nim coś, co za wszelką cenę próbował ukryć. Dante dobrze to znał, potrafił to rozpoznać w każdym człowieku.
William Kingsleigh wiedział więcej, niż przyznawał.
Nie bał się niebezpiecznej taktyki. Chciał, żeby postrzegano go jak półgłówka.
To czyniło z niego niebezpiecznego gracza.
Tylko w czym miał przewagę? Co dawało mu taką pewność siebie i taką swobodę działania? 
Co wiedział William Kingsleigh?
Edward.
Najpierw trzeba uprzedzić Edwarda. Jeśli William Kingsleigh wmanewruje tego dzieciaka w swoją grę, powstanie duży problem. Edward zawsze chce tylko pomóc. Edward robi wtedy rzeczy, których nie powinien robić.
Dante przejrzał się w najbliższej szybie. Poprawił krawat, przejechał dłonią po włosach i lekko uniósł podbródek. I wtedy pewnym krokiem, śledzony przez srebrne zbroje i rzeźby gargulców, ruszył w stronę kuchni Hogwartu. Właśnie tam, pomiędzy beczkami, kryło się wejście do pokoju wspólnego Hufflepuffu.
Był tam do tej pory zaledwie raz, ale odpowiednią beczkę znalazł od razu. Zastukał w nią w ten godny pohańbienia sposób, w rytm Helga Hufflepuff, a potem, co kompletnie uwłaczało jego godności, wszedł do wnęki, która właśnie się przed nim otworzyło. Skąd w ogóle taki pomysł? Ludzie nie mogą się tędy swobodnie przeciskać, ale, powiedzmy, skrzaty domowe już tak? Zatem czyj to pokój wspólny?
Wreszcie stanął przed okrągłymi drzwiami.
Uczta wciąż trwała w najlepsze, o tej porze w środku nie powinno być zbyt wielu osób. Zresztą nawet jeśli świadków rozmowy byłoby trochę więcej, Dante wątpił, że Williamowi udałoby się to odkryć. Ba, William nawet nie brzmiał, jakby wiedział o ich znajomości.
W środku Dante poczuł się jak w beczce. Żółtej beczce, bo królewskim złotem by tego nie nazwał. Beczce, która porosła chwastami i z Helgą Hufflepuff, która obserwowała każdego, kto wchodził.
Lecz nie tylko Hufflepuff.
Obiegł wzrokiem pomieszczenie. Drgnęła mu brew. W środku nie było prawie nikogo.
– Dante?
Edward zerwał się z fotela przy kominku. Jak zwykle rozłożył ramiona, ale Dante tylko skinął mu głową, więc spuścił ramiona i podrapał się po karku.
– Co ty tu robisz? Wszystko w porządku?
– Owszem.
Absolutnie nie.
– Przejdę do rzeczy. W ciągu paru następnych dni ruda Ślizgonka, prefekt z szóstej klasy, nawiąże z tobą rozmo…
– Muriel Bourdillon?
Dante drgnął. Edward zwykle mu nie przerywał, ale… 
– Znasz ją?
– Tak. Chodzimy razem na szachy. Jest bardzo dobra, wiesz? Grałem z nią parę razy i…
– Dobrze. Wobec tego będziesz rozmawiać z nią tak jak zwykle. Ale nie zaakceptujesz żadnego zaproszenia, nigdzie z nią nie wyjdziesz ani nie udzielisz jej żadnych informacji.
– Ale ja nie mam żadnych informacji.
– I tak ich nie udzielisz – podkreślił Dante, unosząc lekko podbródek. Zmienił ton na jeszcze bardziej stanowczy. – Współpracuje z Williamem Kingsleighem. Prefekt, kapitan drużyny Slytherinu, na pewno go kojarzysz. Wątpię, że spróbuje z tobą porozmawiać, ale jego także unikaj. Pod żadnym pozorem niczego mu nie mów. Wykorzysta to przeciwko tobie albo wyciągnie coś spomiędzy wierszy, tak że nie będziesz nawet zdawał sobie z tego sprawy.
Edward zacisnął usta i lekko przechylił głowę. Rozważał. Dobrze.
– Ale… o co chodzi? To wszystko brzmi, jakby planował jakiś zamach.
– Ponieważ po części tak jest – odparł Dante – ale tylko po części. W rzeczywistości planuje coś znacznie gorszego.
– To znaczy?
Bardzo chciał mu powiedzieć prawdę.
Razem mogliby wyciągnąć coś więcej z Vox mortuorum. Edward Naas miał jeszcze tę jedną zaletę – jak na mugolaka był czarodziejem niezwykle potężnym, chociaż prawdopodobnie nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Dante chciał mu wyznać, że William planuje ukraść mu coś niesamowicie cennego.
Ale parę miesięcy temu obiecał sobie coś innego.
– Tyle informacji dla ciebie. Ślizgonka będzie chciała cię zmanipulować. Nie wierz w żadne jej słodkie słówka, ma tylko jeden cel. Uważa, że coś wiesz, i razem z Kingsleighem nie spoczną, dopóki tego z ciebie nie wyciągną.
– Ale ja nic nie wiem – sprostował Edward.
– Tak. Ty nic nie wiesz. – Dante aprobująco pokiwał głową, co sprawiło, że na twarzy Edwarda  zajaśniał uśmiech. – W końcu to zrozumieją. Może to trochę potrwać.
– Okej, da się zrobić.
– Ale do tego czasu nie możemy ze sobą rozmawiać.
– Że co? Dlaczego?
– Nie muszę ci się z niczego usprawiedliwiać.
Edward przyjrzał mu się, zupełnie jakby właśnie rozważał, czy wziąć go za szaleńca, czy pozostawić ten osąd na później. 
– W coś ty się wpakował, Dante?
Dante znacząco westchnął i jeszcze bardziej znacząco spojrzał na Edwarda. Ruszył ku drzwiom, nie zważając na kolejne protesty Edwarda. Obejrzał się przez ramię:
– Po prostu mi zaufaj. Nie ufaj za to żadnej rudej dziewczynie ani jej chłopakowi, jasne? – Miał już wychodzić, ale jeszcze się zatrzymał. – Od teraz nie jesteśmy przyjaciółmi. Zapamiętaj to, bo więcej nie powtórzę. To znaczy, że już ci więcej w niczym nie pomogę, a jeśli odezwiesz się do mnie, zignoruję cię.
– Dante!
To był dobry chłopak.
Szkoda, że trafił na niewłaściwą osobę.
Dante pożegnał go machnięciem dłoni i już więcej na niego nie spojrzawszy, wyszedł wreszcie z tego przeklętego pokoju wspólnego. Z każdym krokiem jednak coraz bardziej się wahał, czy na pewno podjął dobrą decyzję. Mogli zostać z Edwardem wspólnikami do samego końca, rozegrać tę grę z dwóch stron, może nawet przechytrzyć Kingsleigha tak, żeby się wycofał.
Ale to było niebezpieczne.
William Kingsleigh nie tylko był najbardziej przebiegły i potrafił zmanipulować każdego.
W trzeciej klasie zapisał się do Klubu Pojedynków. Wystarczyły trzy, żeby stał się mistrzem rzucania ofensywnych zaklęć. Najgorsze było to, że nie bał się żadnego – a zwłaszcza klątw. Oficjalnie zabroniono mu pojedynkowania się po wyjątkowo paskudnym użyciu Sectumsempry. Tuż po Furnunculusie. I całkowitym zignorowaniu rzuconego na niego upiorogacka.
W rzeczywistości wielu uczniów chciało się z nim pojedynkować potajemnie. Większość z nich kończyła w szpitalu.
Plotki głosiły, że część padła ofiarą zaklęć niewybaczalnych.
Dante w nie wierzył.
Ale to nie o siebie się martwił.
Edward był dobry w historii magii i opiece nad magicznymi zwierzętami, nie w rzucaniu klątw na drugą osobę.
Co innego Dante.
Dante mógł się wybronić.
Upewnił się, że nikt nie przechodzi korytarzem, i pewnym krokiem, otrzepując jeszcze szatę z kurzu, wyjątkowo ruszył w stronę wieży Ravenclawu. Istniało za duże ryzyko, że w bibliotece spotka Kingsleigha lub Bourdillon, albo nawet ich razem. Dzisiaj poczyta książkę, może coś napisze.
Od jutra wszystko się zmieni.
Gra o Vox mortuorum dopiero się rozpocznie.

22/02/2022

III

„acta non verba”

Edward Eddie Naas, lat czternaście, urodzony w Kajaani na Finlandii, Hufflepuff, członek Hogwarckiej Drużyny Szachów Czarodziejów i Hogwarckiej Drużyny Gargulków, były członek Klubu Ślimaka, mugolak, notorycznie widywany na szkolnych błoniach.
Przy tym były uczeń Instytutu Magii Durmstrang.
Tylko tyle udało się wyciągnąć Williamowi do końca lekcji.
Może jeszcze to, że był to dzieciak, który najbardziej na świecie cenił sobie błogosławiony spokój.
Jak to wyglądało? Fatalnie. Ktoś, kto hobbystycznie gra w gargulki, nie może być mistrzem czarnej magii – po prostu nie może, to na pewno zostało zapisane w jakimś starożytnym kodeksie czarnej magii. Grasz w gargulki – nie rzucasz Avady Kedavry na przechodniów. Zresztą taki niepozorny blondynek z błękitnymi oczami (ale bez błękitnej krwi) i piegami też nie mógłby mieć w sobie żądzy mordu.
To się po prostu ze sobą nie łączy.
I dlatego gdy tak wpatrywał się w niego podczas kolacji, zrozumiał, że to nie miało sensu. Ten gość zdecydowanie bardziej przypominał aniołka niż dementora. Chociaż tak naprawdę nawet to określenie nie jest wystarczające – on w ogóle nie przypominał dementora, a całkowicie przypominał aniołka. William, mimo że siedział dwa stoły dalej, doskonale słyszał wszystkie te rozmowy.
Eddie, podałbyś mi sok dyniowy? Oczywiście, to będzie dla mnie czysta przyjemność, życzyłabyś sobie czegoś jeszcze, Evangeline (Evangeline brzmiało wytwornie)? Gdybyś był jeszcze tak uprzejmy i podał mi te paszteciki na srebrnej tacy, oj, nie, nie te, te po prawej, tak, te, dziękuję bardzo, mój drogi. Cała przyjemność po mojej stronie, Evangeline. A TERAZ ZABIJĘ CIĘ AVADĄ KEDAVRĄ, KTÓRĄ NAUCZYŁEM SIĘ RZUCAĆ W DURMSTR…
– Will, ty normalny jesteś?!
William zamrugał. 
– Tak, w każdym calu – odpowiedział mechanicznie, nim jeszcze zorientował się, komu właściwie odpowiada.
Parę osób parsknęło i z kierunku, w który kierowali spojrzenia, William wydedukował, że problem stanowiła Muriel. Albo nie? Na pierwszy rzut oka wszystko było z nią w porządku – żadnych plam, żadnego noża w głowie ani widelca w dłoni, nic, ot, normalna Muriel. Normalna, zdenerwowana Muriel.
– Ściskasz ten nóż, jakbyś chciał kogoś zabić – wyjaśniła Muriel, przyglądając mu się badawczo – i mamroczesz pod nosem jakieś dziwaczne rzeczy. Ogarnij się, chłopie. Zachowujesz się jak dziwoląg.
Zachowuje się jak dziwoląg?!
Podwinął rękawy i już otwierał usta, ale jego uwagę znów przykuł ten podrabiany Puchon. Nachylił się do Muriel i tak, żeby nikt wokół tego nie usłyszał, wyszeptał:
– Ale widzisz go? Widzisz, jaki on jest grzeczny?
– Ach, więc to tak? – Muriel uniosła brew. – Specjalnie tu usiadłeś, żeby mieć na niego doskonały widok, prawda? Nieważne, że siedzimy z pierwszakami?
– Nie rozumiesz mnie. Spójrz na niego i…
Spójrz na niego. On coś wie. Jednak jesteś głupi, William.
– Wiesz co?
– Masz do powiedzenia coś jeszcze?
William westchnął, pokręcił głową i upił łyk soku dyniowego. Eddie Naas. Jego druga Nemezis, zaraz za Dantem Vaughnem. Siedzi tam, uśmiecha się jak cesarz rzymski i…
– Stresujesz go, wiesz o tym? – odezwała się Muriel.
– I dobrze.
– Właśnie wychodzi.
– Jeszcze lepiej!
Powiedział to nieco głośniej, niż zamierzał. W zasadzie to zdecydowanie głośniej – tak że stół wokół nagle ucichł.
– Już, wracać do swoich spraw – warknął William.
– Przestań machać tą nogą, trzęsiesz całą ławką – mruknęła Muriel. – Widzę, że coś cię gryzie. O co chodzi?
Zacisnął usta, złożył palce w piramidkę i nieco się przygarbił. To nie chciało przejść mu przez gardło. Rano ten plan wydawał się genialny – teraz, wraz z otrzymaniem kolejnych informacji, stał się po prostu bezsensowny i głupi, po prostu głupi, budowany na fałszywej nadziei.
– On nic nie wie – orzekł wreszcie i wziął głęboki wdech. – On na sto procent nic nie wie. Cholera, myliłem się.
Muriel westchnęła.
– Ani mi się waż powiedzieć a nie mówiłam. Nie przyznam ci racji, choćby od tego miało zależeć, czy Naas coś ci powie.
Zawsze bawił go ten moment, w którym Muriel zdawała sobie sprawę z tego, co było ukryte między jego słowami. Kiedy miała te swoje dwie sekundy triumfu, uśmiech rozświetlał jej ten krzywy, arogancki uśmieszek – tylko po to, by zgasnąć. I to przerażenie w oczach. Uwielbiał to przerażenie w oczach.
– To ja mam z nim porozmawiać, prawda – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
Pokiwał głową.
– Wychodzimy.
– Czekaj, co?
Ale Muriel mu nie odpowiedziała, złapała go tylko za rękaw szaty i stanowczo wyprowadziła z Wielkiej Sali. Gdy tylko znaleźli się w Sali Wejściowej i Muriel upewniła się, że nie krąży tu nikt niechciany, mocno pchnęła Williama na ścianę za schodami.
– Oszalałeś? Co ja mu właściwie powiem?! – syknęła mu prosto w twarz. – Hej, Eddie, słyszałam, że jesteś z Durmstrangu, wiesz może coś o książce o najczarniejszej magii, jaką mógłby wymyślić czarodziej? Czemu pytam? A, z ciekawości?! Nie, nie odzywaj się. Może raz dla odmiany to ty byś coś zrobił, jeśli tak ci na tym zależy?
– Muriel.
– Zamknij się, William. Mam cię dość.
– Weź rękę. Nie mogę oddychać.
– Wybacz.
William otrzepał szatę. Teraz wystarczyło poczekać, aż Muriel przestanie wściekle dyszeć, co nastąpi za jakieś dziesięć do trzynastu sekund, później przestąpi z nogi na nogę, odejdzie parę kroków, wróci i…
– Kompletnie ci odbiło przez tę nawiedzoną książkę.
– Tobie też odbija. – William wzruszył ramionami. – I wcale nie jest nawiedzona. Gdyby tak było, Krwawy Baron by coś o tym wiedział.
– Pytałeś Barona?
– Pytałem Barona.
Podczas chwili ciszy, jaka nastąpiła po tych dwóch słowach, wydawało się, że ucichł nawet gwar Wielkiej Sali. Spoglądali na siebie, Muriel trochę spod byka, William najspokojniej, jak potrafił, i chyba oboje rozważali całą sytuację. Nawet nie chyba – Muriel na pewno po raz setny analizowała wszystko, czego się dowiedziała, i prawdopodobnie próbowała wymyślić osiem ruchów do przodu, rozpatrywała właśnie wszystkie możliwości i jak bardzo nie da się tu zrobić matu.
A o czym myślał William? Przede wszystkim czekał na to, aż Muriel się zgodzi.
Na szczęście nie musiał długo czekać. Widział to już w jej oczach.
Wreszcie odezwała się, starannie ważąc każde słowo:
– Zakładając, że porozmawiałabym z nim, co miałabym mu powiedzieć?
– Zagadać w najprostszy możliwy sposób. Rozwiązana sznurówka, coś zgubił po drodze, może niech uważa na schody, bo dzisiaj są wyjątkowo krnąbrne, książka, którą czyta. Dowiedzieć się, czy idzie do Hogsmeade. Zaprosić go do Hogsmeade.
– Czyli byłby to długofalowy plan. Nie wygada się od razu.
– Od razu nie, ale myślę, że łatwo go złamać, zwłaszcza jeśli zrobi to wyjątkowo czarująca dziewczyna z darem przekonywania.
Muriel uniosła brew.
– Mówisz tak tylko po to, żebym się zgodziła.
– Skąd ten pomysł? Mówię to, bo tak jest. W przeciwnym razie nie wybrałbym cię do tego zadania.
Ach, Muriel, Muriel. Szkoda, że była taka łatwowierna. 
– Kiedy?
– Jak najszybciej. – William wzruszył ramionami. – Dzisiaj, jutro. Najbliższe wyjście do Hogsmeade jest… za dwa tygodnie i dwa dni, licząc jeszcze od dzisiaj.
– Czyli do tego czasu trzeba go namówić.
– To chyba jasne – stwierdził, unosząc brew. – W czwartki chodzi do biblioteki w przerwie na lunch, spróbowałbym wtedy. To znaczy jutro. Poczujesz się swobodniej niż na błoniach, no i możesz mu pomóc w nauce czy coś takiego.
– Skąd wiesz, że w czwartki chodzi do biblioteki?
William uśmiechnął się.
– Cały dzień zbierałem informacje, prawda? Zresztą rozmawiałem dzisiaj z Baronem. Jaki jest problem w dowiedzeniu się, kiedy czternastoletni Puchon chodzi do biblioteki?